Laos 2014
: 31 stycznia 2015, 18:20
Laos był na mojej liście już od dawna. W czerwcu zacząłem poszukiwania korzystnej oferty na przelot nigdzie indziej jak do Bangkoku, który jest idealną baza wypadową. Niestety nie udało się znaleźć taniej niż 2700zł ale przynajmniej w Qatar Airways.
Nieco wcześniej okazało się, że będziemy mieli dodatkową osobę w postaci naszej koleżanki, która zainspirowana naszymi wcześniejszymi wyjazdami postanowiła do nas dołączyć.
Podróż rozpoczęliśmy 15 grudnia wyjazdem z Bielska-Białej na Okęcie. Odprawa, nieco przydługa kontrola bezpieczeństwa, i do gate’u.
Na płycie wojskowej stał Gulfstream należący do USAF, podczas naszego boardingu przyleciał jeszcze jeden (10550). Może ktoś wie co to za delegacja?
Startujemy 12 minut po czasie, lot QR260, samolot to A320 o regu A7-AHE. Na pokładzie komplet pasażerów (przynajmniej na oko). Krótko po starcie rozpoczyna się serwis. Po pierwszym zetknięciu z Qatarem mam wrażenie że jest on mniej więcej standardu większości linii „tradycyjnych”, może z tym wyjątkiem że stewki fruwały z napojami niemal cały czas, i nikt mi nie kręcił nosem kiedy życzyłem sobie kolejną whisky.
Po drodze kilka maszyn leciało bardzo blisko nas, ale niestety robiło się ciemno i można było sobie pooglądać jedynie światła. Za to podczas lotu nad pograniczem Iracko-Irańskim pięknie się błyskało gdzieś w oddali nad Irakiem. Burza z samolotu to niesamowity widok.
O 22:38 czasu miejscowego lądujemy na nowym lotnisku Hamad Int. Zniżanie znad Bahrajnu, potem blisko wieżowców w Doha. Widok oświetlonego centrum miasta jest oszałamiający. Niestety zdjęcie mam tylko w dzień.
Samo lotnisko robi wrażenie, sporo przestrzeni, przepych, wszystko jeszcze nowe.
Jedyny minus to 8 godz 45 min. Do kolejnego lotu. Idziemy zapytać o dostępność Oryx Lounge. Można wykupić do niego dostęp za 40$ na 6 godzin. Stwierdziliśmy że za ta kasę pójdziemy coś zjeść a prześpimy się na leżankach w quiet room. Jest ich kilka na terenie całego lotniska, oddzielone są wysokimi szybami od reszty terminala. Żeby było wygodnie to nie powiem, ale spać się dało. Jedyny minus to temperatura. Klima hula na całego. Mi tam nie przeszkadzało, ale moje towarzyszki poprzykrywały się czym tylko popadło.
Fajną opcją jest wycieczka do Dohy organizowana przez Qatar Airways. Nie trzeba się na nią zapisywać wcześniej, jest ona dostępna dla pasażerów którzy mają transfer dłuższy niż chyba 5 godzin, a przylatują do Dohy między 4:00 a 19:00 czasu miejscowego. Niestety my się nie załapaliśmy. Szkoda bo nie trzeba załatwiać wizy a zobaczyć można m. in. wyspę Pearl-Qatar czy miejski targ. Wycieczka trwa niecałe 3 godziny.
Wreszcie poranek i boarding na nasz lot do Bangkoku. Lot QR832 maszyna to B773ER o regu A7-BEC.
Przed nami startuje A380 QR do CDG.
Szkoda że DOH-BKK na A380 jest tylko raz dziennie. Po starcie lot nad Zatoką Perską, Dubajem, Omanem, Oceanem Indyjskim wzdłuż wybrzeża Iranu, potem Indie, Birma i lądowanie w Bangkoku już po ciemku. Lot trwał 6 godz. 40 min. Kontrola paszportowa, i witamy w Tajlandii. Do miasta jedziemy kolejką lotniskową, a następnie bierzemy taxi do centrum. Na miejscu dostajemy sms-a od rodziców mojej dziewczyny że są w dzielnicy Patpong. Niespodzianki nie ma, bo dwa dni wcześniej polecieli na organizowaną przez biuro wycieczkę do Tajlandii i Kambodży, jednak mówili, że w wieczór który my przylatujemy do BKK oni będą już w Kambodży. A tu proszę! Pomylili plan. Szybka wymiana sms-ów, i umawiamy się „u nas” na dzielnicy. Jeszcze tylko do hotelu odświeżyć się nieco po podróży. Wieczór upływa na oprowadzaniu rodziców po okolicy, testowaniu jedzenia z wózeczków i popijaniu miejscowej whisky.
Na następny wieczór mamy już pociąg do Nong Kai na granicy Tajsko-Laotańskiej, jednak rano jedziemy jeszcze do dawnej stolicy, czyli miasta Ayutthaya jakieś 60km na północ od Bangkoku. Jest gorąco, wilgotno i sporo do zobaczenia, ale decydujemy się tylko na największe atrakcje, po czym wracamy do Bangkoku. Pociąg w obie strony kosztował 12zł, taksówkarz za obwiezienie nas po świątyniach wziął 50zł. Razem na osobę wyszło po 20zł. z hakiem, nie licząc wstępów, które kosztują tam w zależności 2 do 5zł.
Wieczorem pakujemy się do pociągu ekspresowego na północny-wschód. Kupiliśmy sleepera czyli kuszetkę. Cena chyba 80zł za osobę. Kuszetki w tajskich pociągach są usytuowane wzdłuż wagonu, na dwóch piętrach. Dolne łóżko jest składane do pozycji dwóch foteli naprzeciw siebie, a górne na dzień można całkowicie złożyć. Fajna opcja. Pan z obsługi wagonu składa, rozkłada i ścieli łóżka, tak że nic nie trzeba robić samemu.
Jechaliśmy całą noc, było bardzo wygodnie. Na 7:30 rano jesteśmy na miejscu w Nong Kai. Łapiemy tuk-tuka i jedziemy na przejście graniczne. Opuszczamy Tajlandię, autobus przewozi nas na drugą stronę. To już Laos. Najlepsza jest procedura „visa on arrival”. Ustawiamy się do kolejki pod okienko numer 1, tam składamy wcześniej wypełniony wniosek wizowy, i zostawiamy paszport z kwotą 1300 Batów tajskich. To nic że na stronie tourism laos jest napisane że wiza kosztuje 30$ (około 950 Batów) i że trzeba dwa zdjęcia. Nic podobnego. Żadnych zdjęć, a opłata wyższa. Po zdaniu paszportu i opłaty urzędnik kazał iść pod okienko numer 3 i czekać na paszport. Wydawanie paszportów potrwało ponad godzinę, tłum turystów, urzędnik podnosił paszport do góry i trzeba się było na zdjęciu rozpoznać, bo oczywiście żeby wymówił nazwiska nie było mowy. Ot, takie uroki Azji.
Po otrzymaniu wizy złapaliśmy kolejnego tuk-tuka do centrum Wientian które jest stolicą Laosu. W stolicy spędziliśmy resztę dnia do około 16:30 wałęsając się tu i tam, oglądając świątynie i słynny łuk triumfalny.
Późnym popołudniem pojechaliśmy na dworzec autobusowy, który to jak w każdym większym mieście w Azji jest poza miastem. Tam załapaliśmy się na mini busa do naszego kolejnego punktu na trasie, a mianowicie Vang Vieng.
Jedziemy w 9 osób. Nasza trójka, para z USA i trzy miejscowe kobiety z dzieckiem. Jazda nie należy do przyjemności, chociaż miejsca jest dość sporo. Gorzej z drogami a raczej ich brakiem. Uwierzcie mi, nie mamy na co w Polsce narzekać. 144 km pokonujemy w 3 godz. 45 min. I tu pierwszy kwas w Laosie. Wspomagany GPSem widzę że facet jedzie za daleko. Myślę sobie ok, pewnie odwozi naszych lokalnych pasażerów gdzieś poza miasto a z nami pewnie wróci. Nic takiego. Zatrzymaliśmy się 4km za miastem, w totalnej dupie, ciemno, a kierowca z głupawym uśmiechem mówi „Vang Vieng. You go” i zabiera się za zrzucanie naszych plecaków z dachu. Ja mu na to że Vang Vieng w drugą stronę i ma nas tam zawieźć. Facet zaczyna się mieszać. Wyciąga komórkę, dzwoni gdzieś i daje mi słuchawkę. Osoba przez telefon mówi do mnie po ichniemu. Rozłączam się i każę kierowcy zawieźć się do centrum po czym on znowu dzwoni i daje mi słuchawkę. Odmawiam i wsiadam do auta. Amerykańscy turyści wystraszeni pytają co się dzieje, mówię żeby nie pękali, bo z Polakami nie zginą. Mój opór pomógł i kierowca zawiózł nas tam gdzie mu pokazałem. Amerykanie postawili po piwie, i z uśmiechem pożegnaliśmy się.
Vang Vieng to miejsce słynne z kilku powodów. Zależy co kto lubi. Jest tu (chociaż ja tego nie zauważyłem) raj dla amatorów wszelkich używek do palenia lub zażywania w inny sposób, a jak ktoś nie lubi to alternatywą są np. spływy kajakowe, spływy na dętkach, wycieczki do jaskiń, wycieczki rowerowe, wycieczki w góry i masę innych. Miejsce naprawdę piękne. Rzeka a dookoła góry. Z atrakcji wybraliśmy wycieczki rowerowe, spływ kajakiem i zaliczyliśmy dość długą jaskinię, płynąc w niej rzeką oczywiście na dętkach. Dawno tak nie zmarzłem. Na wieczór oczywiście zestaw obowiązkowy, czyli coś lokalnego na robaki, po czym na drugi dzień piekł mnie język.
Odwiedziliśmy też coś, co nazywa się Blue lagoon. Jest to rzeka, która w tym akurat miejscu jest nieco szersza i głębsza niż normalnie, ze szmaragdową wodą, rybkami, powyżej park linowy, knajpka, ot takie miejsce do posiedzenia miło na słoneczku. Skoki z kilkumetrowej wysokości drzewa przypłaciłbym utratą kamery, bo po skoku wynurzyłem się już bez niej. Dopiero krzyki mojej dziewczyny uświadomiły mi, że coś jest nie tak. Szybko dałem nura i udało mi się ją złapać wolno dobijającą już do dna.
Lotnicze akcenty to przelatujące codziennie A320 Lao Airlines na trasie VTE-LPQ i śmigłowce Mi-171 latające na wysokościach kosmicznych, bo na oko 3000m jak nic. Lubię wysoko latające śmiglaki bo dźwięk pięknie się niesie. Zwłaszcza w górach. Szkoda, że miałem tylko 300mm ze sobą.
Opuszczamy Vang Vieng na trzeci dzień wieczorem i jedziemy do ostatniego punktu naszej laotańskiej trasy czyli Luang Prabang. O 20:30 pakujemy się do nocnego autobusu. Jest wygodny, pasażerów niezbyt dużo więc każdy z nas ma po podwójnym siedzeniu. Mamy do pokonania 228km. Droga wiła się miejscami na wysokości 1440mnpm. W dzień widoki byłyby na pewno piękne. Podróż zajęła nam uwaga: 6 i pół godziny! Laos jest górzystym krajem i infrastruktura drogowa jest bardzo kiepska. Drogi wyglądają w ten sposób, że na uklepaną ziemię wylewa się asfalt i sprawa załatwiona. Dziura o głębokości 10-20cm to nic dziwnego. Parę razy wpadliśmy w taką przy prędkości może 20km/h i myślałem że kręgosłup wyjdzie mi dołem lub górą. Spać się nie dało więc na miejsce przyjeżdżamy totalnie padnięci. Na dodatek jest po 3 rano i dworzec oczywiście 3 km od naszego hotelu, jednak nasz kierowca zadbał żebyśmy nie musieli iść na nogach i skontaktował się wcześniej z kierowcą tuk-tuka, który już na nas czekał. Oczywiście zaśpiewał taką cenę żeby już przez następny miesiąc nie musieć jeździć na taksówce. Wiadomo że się nie zgodziliśmy. Wzięliśmy plecaki na garby i mimo zmęczenia dawaj na nogach. Facet zdębiał. Ruszył za nami, a cena była już nieco niższa. Nas jednak to nie satysfakcjonowało. Po kilku minutach negocjacji doszliśmy do porozumienia, ale i tak uważam, że było za drogo.
Kolejna niespodzianka pod guesthousem. Pukamy, nie ma nikogo. Recepcja zamknięta, nie mamy się gdzie podziać więc zajmujemy po ławeczce na podwórku, zakładamy na siebie co tylko mamy (było +6°C) i próbujemy zasnąć. Po godzinie mam już dość. Na szczęście po drugiej stronie ulicy jakaś kobieta zaczyna zamiatać obejście wokół domu w którym okazuje się że są pokoje do wynajęcia. Idę zapytać i po chwili pakujemy się do pokoju na kilka godzin. Właścicielka pozwala nam zostać do 11:00 ale szkoda nam czasu i godzinę wcześniej ulatniamy się.
Luang Prabang to bardzo miłe, senne miasteczko, w kolonialnym stylu który został tu po Francuzach. Kolejne trzy dni zwiedzamy okolice. Wodospady Kuang Si, i Tad Sae, Jaskinię Pak Ou no i oczywiście rowery i łódką po Mekongu.
Dla mnie oczywiście jedną z atrakcji jest jedzenie lokalnych potraw z wózeczków na targach. Jedzenie jest świetne, a zupy to już w ogóle mistrzostwo świata.
Czas już opuścić Laos i zastanawiamy się jak się dostać do Bangkoku. Plan był taki, że wrócimy w ten sam sposób jak przyjechaliśmy, jednak ta opcja odpada. Drugi raz mógłbym nie przeżyć tej podróży, tym bardziej, że tym razem musielibyśmy jechać do Wientian non stop co oznacza nawet do 12 godzin jazdy. Sprawdzam zatem w Internecie połączenia lotnicze. Luang Prabang-Bangkok z Bangkok Airways 650zł. Nie opłaca się. Potem z ciekawości wszedłem na Lao Airlines i zobaczyłem połączenie do Chiang Mai w północnej Tajlandii za 470zł i sprawa się wyjaśniła. Chiang Mai zawsze chciałem zobaczyć a i do Bangkoku jest stamtąd połączeń co najmniej 20 dziennie, więc zabukowałem bilety.
Lotnisko w Luang Prabang (LPQ) nie generuje jakiegoś wielkiego ruchu, szczyt jest w godzinach 12:00-14:00 kiedy to odlatuje i przylatuje chyba 6 samolotów. Budynek terminala w stylu azjatyckim, w środku ludzi niewiele.
Co było fajne to odkryty taras, ale niestety po przeciwnej stronie płyty postojowej. Kontrola bezpieczeństwa chyba na słowo honoru, bo piszczenie na bramce przechodzi bez żadnej reakcji pracowników ochrony, sprawdzany jest jedynie bagaż. Do samolotu idziemy na piechotkę, to akurat lubię.
Lecimy ATRem-72 o regu RDPL-34174, lot QV635. Jestem trochę rozżalony że nie podstawili MA-60, ale w sumie to nie wiem czy linia jeszcze je użytkuje bo przeglądając rozkład lotów na 2014/2015 nie widziałem go na żadnej z tras. Nawet lokalnej. Na pokładzie poczęstunek, bułka z suszoną wołowiną na słodko, ciasto, napoje. Po godzinie lądujemy w Chiang Mai. Na lotnisku szukamy opcji powrotu do Bangkoku na następny dzień popołudniu. Idę kolejno do okienka Air Asia 220zł, Nok Air 210zł, Bangkok Airways 170zł! Kupujemy bilety i jedziemy do centrum. Znaleźliśmy przyzwoity hotel, na dodatek świetnie było widać starty z lotniska.
Wieczorem zaliczyliśmy nocny targ, i walkę Muay Thai. Wprawdzie nie była to gala na jakiej walczą gwiazdy tego sportu, ale klimat był w sam raz. Lekkie podziemie, typki spod ciemnej gwiazdy, lewe zakłady itp. No i prali się ze sporym zacięciem.
Następny dzień zwiedzamy leniwie miasto. Jest piękna pogoda a samoloty z lotniska po starcie biorą prawy zakręt, tak że pięknie omijają miasto od północnej strony. Jak zobaczyłem B773 Thai Airways w zakręcie to szczęka mi spadła i stałem jak zaczarowany. Przeklinałem że nie wziąłem długiego szkła. Co jakiś czas było też słychać i nawet dwa razy widać L-39 Albatros Tajskich Sił Powietrznych, i to centralnie nad miastem. Później po starcie z CNX udało mi się je sfotografować w hangarach.
Popołudniu pożegnaliśmy miasto i pojechaliśmy na lotnisko. Na miejscu okazało się, że Bangkok Airways oferuje swoim pasażerom dostęp do lounge w cenie biletu. Bardzo miło, ciche pomieszczenie, przekąski, napoje, Internet, jedyny minus to mleczne szyby w oknach. Wreszcie Pani z obsługi oznajmia, że boarding na lot PG226 na lotnisko Bangkok Suvarnabhumi właśnie się rozpoczyna. Pakujemy się do samolotu, tym razem A319 HS-PPG. Obłożenie słabiutkie, na oko 50% więc każdy z nas wykłada się na trójce i tak spędzamy cały lot. Jest wygodnie, sporo miejsca na nogi mimo że konfiguracja jest na 31” więc tylko 1” więcej niż w FR, ale poważnie czuć różnicę. Może to kwestia cienkich foteli. W trakcie lotu serwowany jest posiłek, i napoje do wyboru. Jak na tą cenę to serwis bardzo dobry.
Po lądowaniu w BKK szybko udajemy się na kolejkę do miasta, bo mamy umówione spotkanie ze znajomymi z Bielska-Białej. Spotykamy ich pod recepcją naszego hotelu. Dajemy sobie 30 minut na odświeżenie się, i spotykamy się nad Menanem na ławeczkach, racząc się niczym innym jak miejscową Whisky. Znajomi wrócili właśnie z Koh Samui, i przeraziły nas ich relacje na temat pogody. Z powodu przedłużającego się monsunu musieli wyjechać nieco na północ żeby złapać trochę słońca. Myślę sobie, nie jest dobrze. Na wyspę jedziemy jutro, a prognozy nie są pocieszające. Przed wylotem myślałem nad zmianą miejsca na jakąś wyspę od strony Oceanu Indyjskiego, ale jak się później okazało pogoda wszędzie była kapryśna.
Wieczór spędzamy na dzielnicy uciech dla dorosłych, Nana plaza. Co ciekawe, miejsce to sąsiaduje z dzielnicą muzułmańską. Jak można je opisać? Hałas, chaos, pełno naganiaczy, roznegliżowanych dziewczyn zapraszających do klubów, no ale ogólnie jest wesoło i do hotelu wracamy o 3:30 tuk-tukiem w 5 osób.
Na następny dzień dziewczyny udały się na zwiedzanie pałacu królewskiego, a ja na wycieczkę szlakiem wózeczków z jedzeniem. Wieczorem odjazd w kierunku wyspy Koh Tao gdzie spędzimy następny tydzień. Popołudniu dostajemy wiadomość od kolejnych znajomych z Bielska, że są w Bangkoku, jutro wylatują do Polski i pada propozycja spotkania. Tylu spotkań w Tajlandii sobie nie wyobrażałem. Niestety nie udało nam się dograć, mimo tego, że mieszkaliśmy przecznicę dalej.
Na wyspę jedziemy transportem łączonym. Czyli autobus z Bangkoku do Chumphon, a następnie katamaranem na wyspę. Całość kosztuje 110zł w jedną stronę. Drogi w Tajlandii są bez porównania lepsze niż w Laosie, więc podróż mija przyjemnie. Gorzej było na statku, bo bujało solidnie. Na dodatek pogoda kiepska. Przybiliśmy do wyspy około 8:00 rano, od razu poszliśmy na śniadanie żeby przeczekać taksówkowy szczyt. Statek zabiera około 450 osób, więc po jego przybiciu jest naprawdę tłoczno.
Zameldowaliśmy się w naszym hotelu, i oficjalnie rozpoczęliśmy plażowy wypoczynek. No ale od około 11:00 pada. Deszcze tropikalne maja to do siebie, że są intensywne a rozpoczynają i kończą się jak za naciśnięciem guzika. Cyk – pada. Cyk – nie pada. Mniej więcej tak to wygląda. Po pierwszym dniu wieczorem jestem lekko podłamany pogodą. Wieczorem burza jak diabli. Błyskało się wszędzie dookoła aż po horyzont, i to całą noc. Rano czytam wiadomości: „A320 lini Air Asia lot QZ8501 zaginął na trasie SUB-SIN”. Smutna wiadomość jak na początek dnia.
Na szczęście pogoda jest już lepsza, słońce częściej wyłania się zza chmur, więc idę ponurkować. Popołudniu ulewa aż do późnego wieczora. Dopiero od trzeciego dnia mieliśmy świetną pogodę, i tak już było do końca naszego pobytu na Koh Tao.
Do Bangkoku wracamy 3 stycznia w ten sam sposób w jaki tu przyjechaliśmy. Łódka i autobus. Na miejsce przyjeżdżamy o 4 rano i od razu kładziemy się spać.
Mamy jeszcze dwa dni, więc znowu snujemy się po mieście. Został tylko jeszcze jeden punkt programu. Sky Bar w wieżowcu State Tower. Pisałem w ostatniej relacji, że rok temu odbiliśmy się od drzwi z powodu przygotowań do balu sylwestrowego (był 31 Grudzień). W tym roku za trzecim już podejściem nie mogło być mowy o porażce. Ubrałem długie spodnie, pełne buty i dawaj. Udało się. Jedziemy windą na 64 piętro, wychodzimy na zewnątrz i widok miasta z tej wysokości powala mnie na kolana. Zresztą nie tylko widok. Karta drinków też. Ceny zaczynają się od 61zł plus podatek i serwis. Nie będę żałował. Robimy sesję zdjęciową, i zjeżdżamy na dół.
Nasz pobyt w Tajlandii dobiega końca. W taksówce na lotnisko wspominamy co lepsze momenty, okazuje się że nasz kierowca pochodzi z wyspy na której byliśmy. Miła pogawędka kończy się z przyjazdem pod terminal. Na lotnisku tłok. Do odprawy Qatar Airways masa ludzi. Do Dohy odlatuje nasz B777 a 50 minut później A380 więc w kolejce spędzamy godzinę. Potem kontrola bezpieczeństwa, paszporty i zanim doszliśmy do naszej bramki boarding już się rozpoczął. Na lotnisko przyjechaliśmy trzy godziny wcześniej.
Lecimy B773ER A7-BAV. Lot QR829. Mam miejsce 12K, czyli przed skrzydłem po prawej stronie przy oknie rzecz jasna. Tym razem mamy amentity kit, kocyki i poduszki. Lot mija szybko, jeden pełny posiłek plus Sandwich na ciepło pod koniec lotu. W Dosze 2 godz. 45 min. Czasu między lotami.
Robię obchód lotniska. Jest naprawdę spore. Cały czas trwają prace, nie wszystkie części są oddane do użytku. No i jest ono własnością Qatar Airways.
Wreszcie ostatni lot. DOH-WAW QR261. Niespodzianką jest podmianka A320 na A321 o regu A7-ADV. Tył samolotu wolny, więc dziewczyny przesiadają się na wolne trójki i zasypiają. Plus dla mnie bo zgarniam ich posiłki. Z tego co widziałem wcześniej na FR24 jest chyba jakieś zalecenie dla linii lotniczych aby unikać lotów nad terytorium Iraku. My przelecieliśmy nad nim jak na defiladzie. W Warszawie lądujemy zgodnie z planem. Jest -6℃, ja w krótkich spodniach więc czekam na bagaże z niecierpliwością. Wreszcie są. Idę się przebrać, wracam, szukam czapki i rękawiczek, nie ma. Komuś się widocznie przydały. Czapka pal licho. Stara była i tak, ale rękawiczki kupiłem dwa tygodnie przed wylotem. O pieniądze mi nie chodzi, ale o te -6 na zewnątrz i 350km do domu. Bierzemy taksówkę na centralny, wsiadamy w pociąg i krótko po południu jesteśmy w domu.
Spędziliśmy w podróży 23 dni, przebyliśmy z grubsza licząc 19375km samolotami, 2015km lądem i 140km morzem. Chwilami zmęczenie było naprawdę spore ale nigdy nie powiem sobie, że nie było warto. Nie minął jeszcze miesiąc od powrotu a już rodzą się kolejne plany. Tym razem chyba jeszcze dalej na wschód.
Dziękuję za uwagę.
Nieco wcześniej okazało się, że będziemy mieli dodatkową osobę w postaci naszej koleżanki, która zainspirowana naszymi wcześniejszymi wyjazdami postanowiła do nas dołączyć.
Podróż rozpoczęliśmy 15 grudnia wyjazdem z Bielska-Białej na Okęcie. Odprawa, nieco przydługa kontrola bezpieczeństwa, i do gate’u.
Na płycie wojskowej stał Gulfstream należący do USAF, podczas naszego boardingu przyleciał jeszcze jeden (10550). Może ktoś wie co to za delegacja?
Startujemy 12 minut po czasie, lot QR260, samolot to A320 o regu A7-AHE. Na pokładzie komplet pasażerów (przynajmniej na oko). Krótko po starcie rozpoczyna się serwis. Po pierwszym zetknięciu z Qatarem mam wrażenie że jest on mniej więcej standardu większości linii „tradycyjnych”, może z tym wyjątkiem że stewki fruwały z napojami niemal cały czas, i nikt mi nie kręcił nosem kiedy życzyłem sobie kolejną whisky.
Po drodze kilka maszyn leciało bardzo blisko nas, ale niestety robiło się ciemno i można było sobie pooglądać jedynie światła. Za to podczas lotu nad pograniczem Iracko-Irańskim pięknie się błyskało gdzieś w oddali nad Irakiem. Burza z samolotu to niesamowity widok.
O 22:38 czasu miejscowego lądujemy na nowym lotnisku Hamad Int. Zniżanie znad Bahrajnu, potem blisko wieżowców w Doha. Widok oświetlonego centrum miasta jest oszałamiający. Niestety zdjęcie mam tylko w dzień.
Samo lotnisko robi wrażenie, sporo przestrzeni, przepych, wszystko jeszcze nowe.
Jedyny minus to 8 godz 45 min. Do kolejnego lotu. Idziemy zapytać o dostępność Oryx Lounge. Można wykupić do niego dostęp za 40$ na 6 godzin. Stwierdziliśmy że za ta kasę pójdziemy coś zjeść a prześpimy się na leżankach w quiet room. Jest ich kilka na terenie całego lotniska, oddzielone są wysokimi szybami od reszty terminala. Żeby było wygodnie to nie powiem, ale spać się dało. Jedyny minus to temperatura. Klima hula na całego. Mi tam nie przeszkadzało, ale moje towarzyszki poprzykrywały się czym tylko popadło.
Fajną opcją jest wycieczka do Dohy organizowana przez Qatar Airways. Nie trzeba się na nią zapisywać wcześniej, jest ona dostępna dla pasażerów którzy mają transfer dłuższy niż chyba 5 godzin, a przylatują do Dohy między 4:00 a 19:00 czasu miejscowego. Niestety my się nie załapaliśmy. Szkoda bo nie trzeba załatwiać wizy a zobaczyć można m. in. wyspę Pearl-Qatar czy miejski targ. Wycieczka trwa niecałe 3 godziny.
Wreszcie poranek i boarding na nasz lot do Bangkoku. Lot QR832 maszyna to B773ER o regu A7-BEC.
Przed nami startuje A380 QR do CDG.
Szkoda że DOH-BKK na A380 jest tylko raz dziennie. Po starcie lot nad Zatoką Perską, Dubajem, Omanem, Oceanem Indyjskim wzdłuż wybrzeża Iranu, potem Indie, Birma i lądowanie w Bangkoku już po ciemku. Lot trwał 6 godz. 40 min. Kontrola paszportowa, i witamy w Tajlandii. Do miasta jedziemy kolejką lotniskową, a następnie bierzemy taxi do centrum. Na miejscu dostajemy sms-a od rodziców mojej dziewczyny że są w dzielnicy Patpong. Niespodzianki nie ma, bo dwa dni wcześniej polecieli na organizowaną przez biuro wycieczkę do Tajlandii i Kambodży, jednak mówili, że w wieczór który my przylatujemy do BKK oni będą już w Kambodży. A tu proszę! Pomylili plan. Szybka wymiana sms-ów, i umawiamy się „u nas” na dzielnicy. Jeszcze tylko do hotelu odświeżyć się nieco po podróży. Wieczór upływa na oprowadzaniu rodziców po okolicy, testowaniu jedzenia z wózeczków i popijaniu miejscowej whisky.
Na następny wieczór mamy już pociąg do Nong Kai na granicy Tajsko-Laotańskiej, jednak rano jedziemy jeszcze do dawnej stolicy, czyli miasta Ayutthaya jakieś 60km na północ od Bangkoku. Jest gorąco, wilgotno i sporo do zobaczenia, ale decydujemy się tylko na największe atrakcje, po czym wracamy do Bangkoku. Pociąg w obie strony kosztował 12zł, taksówkarz za obwiezienie nas po świątyniach wziął 50zł. Razem na osobę wyszło po 20zł. z hakiem, nie licząc wstępów, które kosztują tam w zależności 2 do 5zł.
Wieczorem pakujemy się do pociągu ekspresowego na północny-wschód. Kupiliśmy sleepera czyli kuszetkę. Cena chyba 80zł za osobę. Kuszetki w tajskich pociągach są usytuowane wzdłuż wagonu, na dwóch piętrach. Dolne łóżko jest składane do pozycji dwóch foteli naprzeciw siebie, a górne na dzień można całkowicie złożyć. Fajna opcja. Pan z obsługi wagonu składa, rozkłada i ścieli łóżka, tak że nic nie trzeba robić samemu.
Jechaliśmy całą noc, było bardzo wygodnie. Na 7:30 rano jesteśmy na miejscu w Nong Kai. Łapiemy tuk-tuka i jedziemy na przejście graniczne. Opuszczamy Tajlandię, autobus przewozi nas na drugą stronę. To już Laos. Najlepsza jest procedura „visa on arrival”. Ustawiamy się do kolejki pod okienko numer 1, tam składamy wcześniej wypełniony wniosek wizowy, i zostawiamy paszport z kwotą 1300 Batów tajskich. To nic że na stronie tourism laos jest napisane że wiza kosztuje 30$ (około 950 Batów) i że trzeba dwa zdjęcia. Nic podobnego. Żadnych zdjęć, a opłata wyższa. Po zdaniu paszportu i opłaty urzędnik kazał iść pod okienko numer 3 i czekać na paszport. Wydawanie paszportów potrwało ponad godzinę, tłum turystów, urzędnik podnosił paszport do góry i trzeba się było na zdjęciu rozpoznać, bo oczywiście żeby wymówił nazwiska nie było mowy. Ot, takie uroki Azji.
Po otrzymaniu wizy złapaliśmy kolejnego tuk-tuka do centrum Wientian które jest stolicą Laosu. W stolicy spędziliśmy resztę dnia do około 16:30 wałęsając się tu i tam, oglądając świątynie i słynny łuk triumfalny.
Późnym popołudniem pojechaliśmy na dworzec autobusowy, który to jak w każdym większym mieście w Azji jest poza miastem. Tam załapaliśmy się na mini busa do naszego kolejnego punktu na trasie, a mianowicie Vang Vieng.
Jedziemy w 9 osób. Nasza trójka, para z USA i trzy miejscowe kobiety z dzieckiem. Jazda nie należy do przyjemności, chociaż miejsca jest dość sporo. Gorzej z drogami a raczej ich brakiem. Uwierzcie mi, nie mamy na co w Polsce narzekać. 144 km pokonujemy w 3 godz. 45 min. I tu pierwszy kwas w Laosie. Wspomagany GPSem widzę że facet jedzie za daleko. Myślę sobie ok, pewnie odwozi naszych lokalnych pasażerów gdzieś poza miasto a z nami pewnie wróci. Nic takiego. Zatrzymaliśmy się 4km za miastem, w totalnej dupie, ciemno, a kierowca z głupawym uśmiechem mówi „Vang Vieng. You go” i zabiera się za zrzucanie naszych plecaków z dachu. Ja mu na to że Vang Vieng w drugą stronę i ma nas tam zawieźć. Facet zaczyna się mieszać. Wyciąga komórkę, dzwoni gdzieś i daje mi słuchawkę. Osoba przez telefon mówi do mnie po ichniemu. Rozłączam się i każę kierowcy zawieźć się do centrum po czym on znowu dzwoni i daje mi słuchawkę. Odmawiam i wsiadam do auta. Amerykańscy turyści wystraszeni pytają co się dzieje, mówię żeby nie pękali, bo z Polakami nie zginą. Mój opór pomógł i kierowca zawiózł nas tam gdzie mu pokazałem. Amerykanie postawili po piwie, i z uśmiechem pożegnaliśmy się.
Vang Vieng to miejsce słynne z kilku powodów. Zależy co kto lubi. Jest tu (chociaż ja tego nie zauważyłem) raj dla amatorów wszelkich używek do palenia lub zażywania w inny sposób, a jak ktoś nie lubi to alternatywą są np. spływy kajakowe, spływy na dętkach, wycieczki do jaskiń, wycieczki rowerowe, wycieczki w góry i masę innych. Miejsce naprawdę piękne. Rzeka a dookoła góry. Z atrakcji wybraliśmy wycieczki rowerowe, spływ kajakiem i zaliczyliśmy dość długą jaskinię, płynąc w niej rzeką oczywiście na dętkach. Dawno tak nie zmarzłem. Na wieczór oczywiście zestaw obowiązkowy, czyli coś lokalnego na robaki, po czym na drugi dzień piekł mnie język.
Odwiedziliśmy też coś, co nazywa się Blue lagoon. Jest to rzeka, która w tym akurat miejscu jest nieco szersza i głębsza niż normalnie, ze szmaragdową wodą, rybkami, powyżej park linowy, knajpka, ot takie miejsce do posiedzenia miło na słoneczku. Skoki z kilkumetrowej wysokości drzewa przypłaciłbym utratą kamery, bo po skoku wynurzyłem się już bez niej. Dopiero krzyki mojej dziewczyny uświadomiły mi, że coś jest nie tak. Szybko dałem nura i udało mi się ją złapać wolno dobijającą już do dna.
Lotnicze akcenty to przelatujące codziennie A320 Lao Airlines na trasie VTE-LPQ i śmigłowce Mi-171 latające na wysokościach kosmicznych, bo na oko 3000m jak nic. Lubię wysoko latające śmiglaki bo dźwięk pięknie się niesie. Zwłaszcza w górach. Szkoda, że miałem tylko 300mm ze sobą.
Opuszczamy Vang Vieng na trzeci dzień wieczorem i jedziemy do ostatniego punktu naszej laotańskiej trasy czyli Luang Prabang. O 20:30 pakujemy się do nocnego autobusu. Jest wygodny, pasażerów niezbyt dużo więc każdy z nas ma po podwójnym siedzeniu. Mamy do pokonania 228km. Droga wiła się miejscami na wysokości 1440mnpm. W dzień widoki byłyby na pewno piękne. Podróż zajęła nam uwaga: 6 i pół godziny! Laos jest górzystym krajem i infrastruktura drogowa jest bardzo kiepska. Drogi wyglądają w ten sposób, że na uklepaną ziemię wylewa się asfalt i sprawa załatwiona. Dziura o głębokości 10-20cm to nic dziwnego. Parę razy wpadliśmy w taką przy prędkości może 20km/h i myślałem że kręgosłup wyjdzie mi dołem lub górą. Spać się nie dało więc na miejsce przyjeżdżamy totalnie padnięci. Na dodatek jest po 3 rano i dworzec oczywiście 3 km od naszego hotelu, jednak nasz kierowca zadbał żebyśmy nie musieli iść na nogach i skontaktował się wcześniej z kierowcą tuk-tuka, który już na nas czekał. Oczywiście zaśpiewał taką cenę żeby już przez następny miesiąc nie musieć jeździć na taksówce. Wiadomo że się nie zgodziliśmy. Wzięliśmy plecaki na garby i mimo zmęczenia dawaj na nogach. Facet zdębiał. Ruszył za nami, a cena była już nieco niższa. Nas jednak to nie satysfakcjonowało. Po kilku minutach negocjacji doszliśmy do porozumienia, ale i tak uważam, że było za drogo.
Kolejna niespodzianka pod guesthousem. Pukamy, nie ma nikogo. Recepcja zamknięta, nie mamy się gdzie podziać więc zajmujemy po ławeczce na podwórku, zakładamy na siebie co tylko mamy (było +6°C) i próbujemy zasnąć. Po godzinie mam już dość. Na szczęście po drugiej stronie ulicy jakaś kobieta zaczyna zamiatać obejście wokół domu w którym okazuje się że są pokoje do wynajęcia. Idę zapytać i po chwili pakujemy się do pokoju na kilka godzin. Właścicielka pozwala nam zostać do 11:00 ale szkoda nam czasu i godzinę wcześniej ulatniamy się.
Luang Prabang to bardzo miłe, senne miasteczko, w kolonialnym stylu który został tu po Francuzach. Kolejne trzy dni zwiedzamy okolice. Wodospady Kuang Si, i Tad Sae, Jaskinię Pak Ou no i oczywiście rowery i łódką po Mekongu.
Dla mnie oczywiście jedną z atrakcji jest jedzenie lokalnych potraw z wózeczków na targach. Jedzenie jest świetne, a zupy to już w ogóle mistrzostwo świata.
Czas już opuścić Laos i zastanawiamy się jak się dostać do Bangkoku. Plan był taki, że wrócimy w ten sam sposób jak przyjechaliśmy, jednak ta opcja odpada. Drugi raz mógłbym nie przeżyć tej podróży, tym bardziej, że tym razem musielibyśmy jechać do Wientian non stop co oznacza nawet do 12 godzin jazdy. Sprawdzam zatem w Internecie połączenia lotnicze. Luang Prabang-Bangkok z Bangkok Airways 650zł. Nie opłaca się. Potem z ciekawości wszedłem na Lao Airlines i zobaczyłem połączenie do Chiang Mai w północnej Tajlandii za 470zł i sprawa się wyjaśniła. Chiang Mai zawsze chciałem zobaczyć a i do Bangkoku jest stamtąd połączeń co najmniej 20 dziennie, więc zabukowałem bilety.
Lotnisko w Luang Prabang (LPQ) nie generuje jakiegoś wielkiego ruchu, szczyt jest w godzinach 12:00-14:00 kiedy to odlatuje i przylatuje chyba 6 samolotów. Budynek terminala w stylu azjatyckim, w środku ludzi niewiele.
Co było fajne to odkryty taras, ale niestety po przeciwnej stronie płyty postojowej. Kontrola bezpieczeństwa chyba na słowo honoru, bo piszczenie na bramce przechodzi bez żadnej reakcji pracowników ochrony, sprawdzany jest jedynie bagaż. Do samolotu idziemy na piechotkę, to akurat lubię.
Lecimy ATRem-72 o regu RDPL-34174, lot QV635. Jestem trochę rozżalony że nie podstawili MA-60, ale w sumie to nie wiem czy linia jeszcze je użytkuje bo przeglądając rozkład lotów na 2014/2015 nie widziałem go na żadnej z tras. Nawet lokalnej. Na pokładzie poczęstunek, bułka z suszoną wołowiną na słodko, ciasto, napoje. Po godzinie lądujemy w Chiang Mai. Na lotnisku szukamy opcji powrotu do Bangkoku na następny dzień popołudniu. Idę kolejno do okienka Air Asia 220zł, Nok Air 210zł, Bangkok Airways 170zł! Kupujemy bilety i jedziemy do centrum. Znaleźliśmy przyzwoity hotel, na dodatek świetnie było widać starty z lotniska.
Wieczorem zaliczyliśmy nocny targ, i walkę Muay Thai. Wprawdzie nie była to gala na jakiej walczą gwiazdy tego sportu, ale klimat był w sam raz. Lekkie podziemie, typki spod ciemnej gwiazdy, lewe zakłady itp. No i prali się ze sporym zacięciem.
Następny dzień zwiedzamy leniwie miasto. Jest piękna pogoda a samoloty z lotniska po starcie biorą prawy zakręt, tak że pięknie omijają miasto od północnej strony. Jak zobaczyłem B773 Thai Airways w zakręcie to szczęka mi spadła i stałem jak zaczarowany. Przeklinałem że nie wziąłem długiego szkła. Co jakiś czas było też słychać i nawet dwa razy widać L-39 Albatros Tajskich Sił Powietrznych, i to centralnie nad miastem. Później po starcie z CNX udało mi się je sfotografować w hangarach.
Popołudniu pożegnaliśmy miasto i pojechaliśmy na lotnisko. Na miejscu okazało się, że Bangkok Airways oferuje swoim pasażerom dostęp do lounge w cenie biletu. Bardzo miło, ciche pomieszczenie, przekąski, napoje, Internet, jedyny minus to mleczne szyby w oknach. Wreszcie Pani z obsługi oznajmia, że boarding na lot PG226 na lotnisko Bangkok Suvarnabhumi właśnie się rozpoczyna. Pakujemy się do samolotu, tym razem A319 HS-PPG. Obłożenie słabiutkie, na oko 50% więc każdy z nas wykłada się na trójce i tak spędzamy cały lot. Jest wygodnie, sporo miejsca na nogi mimo że konfiguracja jest na 31” więc tylko 1” więcej niż w FR, ale poważnie czuć różnicę. Może to kwestia cienkich foteli. W trakcie lotu serwowany jest posiłek, i napoje do wyboru. Jak na tą cenę to serwis bardzo dobry.
Po lądowaniu w BKK szybko udajemy się na kolejkę do miasta, bo mamy umówione spotkanie ze znajomymi z Bielska-Białej. Spotykamy ich pod recepcją naszego hotelu. Dajemy sobie 30 minut na odświeżenie się, i spotykamy się nad Menanem na ławeczkach, racząc się niczym innym jak miejscową Whisky. Znajomi wrócili właśnie z Koh Samui, i przeraziły nas ich relacje na temat pogody. Z powodu przedłużającego się monsunu musieli wyjechać nieco na północ żeby złapać trochę słońca. Myślę sobie, nie jest dobrze. Na wyspę jedziemy jutro, a prognozy nie są pocieszające. Przed wylotem myślałem nad zmianą miejsca na jakąś wyspę od strony Oceanu Indyjskiego, ale jak się później okazało pogoda wszędzie była kapryśna.
Wieczór spędzamy na dzielnicy uciech dla dorosłych, Nana plaza. Co ciekawe, miejsce to sąsiaduje z dzielnicą muzułmańską. Jak można je opisać? Hałas, chaos, pełno naganiaczy, roznegliżowanych dziewczyn zapraszających do klubów, no ale ogólnie jest wesoło i do hotelu wracamy o 3:30 tuk-tukiem w 5 osób.
Na następny dzień dziewczyny udały się na zwiedzanie pałacu królewskiego, a ja na wycieczkę szlakiem wózeczków z jedzeniem. Wieczorem odjazd w kierunku wyspy Koh Tao gdzie spędzimy następny tydzień. Popołudniu dostajemy wiadomość od kolejnych znajomych z Bielska, że są w Bangkoku, jutro wylatują do Polski i pada propozycja spotkania. Tylu spotkań w Tajlandii sobie nie wyobrażałem. Niestety nie udało nam się dograć, mimo tego, że mieszkaliśmy przecznicę dalej.
Na wyspę jedziemy transportem łączonym. Czyli autobus z Bangkoku do Chumphon, a następnie katamaranem na wyspę. Całość kosztuje 110zł w jedną stronę. Drogi w Tajlandii są bez porównania lepsze niż w Laosie, więc podróż mija przyjemnie. Gorzej było na statku, bo bujało solidnie. Na dodatek pogoda kiepska. Przybiliśmy do wyspy około 8:00 rano, od razu poszliśmy na śniadanie żeby przeczekać taksówkowy szczyt. Statek zabiera około 450 osób, więc po jego przybiciu jest naprawdę tłoczno.
Zameldowaliśmy się w naszym hotelu, i oficjalnie rozpoczęliśmy plażowy wypoczynek. No ale od około 11:00 pada. Deszcze tropikalne maja to do siebie, że są intensywne a rozpoczynają i kończą się jak za naciśnięciem guzika. Cyk – pada. Cyk – nie pada. Mniej więcej tak to wygląda. Po pierwszym dniu wieczorem jestem lekko podłamany pogodą. Wieczorem burza jak diabli. Błyskało się wszędzie dookoła aż po horyzont, i to całą noc. Rano czytam wiadomości: „A320 lini Air Asia lot QZ8501 zaginął na trasie SUB-SIN”. Smutna wiadomość jak na początek dnia.
Na szczęście pogoda jest już lepsza, słońce częściej wyłania się zza chmur, więc idę ponurkować. Popołudniu ulewa aż do późnego wieczora. Dopiero od trzeciego dnia mieliśmy świetną pogodę, i tak już było do końca naszego pobytu na Koh Tao.
Do Bangkoku wracamy 3 stycznia w ten sam sposób w jaki tu przyjechaliśmy. Łódka i autobus. Na miejsce przyjeżdżamy o 4 rano i od razu kładziemy się spać.
Mamy jeszcze dwa dni, więc znowu snujemy się po mieście. Został tylko jeszcze jeden punkt programu. Sky Bar w wieżowcu State Tower. Pisałem w ostatniej relacji, że rok temu odbiliśmy się od drzwi z powodu przygotowań do balu sylwestrowego (był 31 Grudzień). W tym roku za trzecim już podejściem nie mogło być mowy o porażce. Ubrałem długie spodnie, pełne buty i dawaj. Udało się. Jedziemy windą na 64 piętro, wychodzimy na zewnątrz i widok miasta z tej wysokości powala mnie na kolana. Zresztą nie tylko widok. Karta drinków też. Ceny zaczynają się od 61zł plus podatek i serwis. Nie będę żałował. Robimy sesję zdjęciową, i zjeżdżamy na dół.
Nasz pobyt w Tajlandii dobiega końca. W taksówce na lotnisko wspominamy co lepsze momenty, okazuje się że nasz kierowca pochodzi z wyspy na której byliśmy. Miła pogawędka kończy się z przyjazdem pod terminal. Na lotnisku tłok. Do odprawy Qatar Airways masa ludzi. Do Dohy odlatuje nasz B777 a 50 minut później A380 więc w kolejce spędzamy godzinę. Potem kontrola bezpieczeństwa, paszporty i zanim doszliśmy do naszej bramki boarding już się rozpoczął. Na lotnisko przyjechaliśmy trzy godziny wcześniej.
Lecimy B773ER A7-BAV. Lot QR829. Mam miejsce 12K, czyli przed skrzydłem po prawej stronie przy oknie rzecz jasna. Tym razem mamy amentity kit, kocyki i poduszki. Lot mija szybko, jeden pełny posiłek plus Sandwich na ciepło pod koniec lotu. W Dosze 2 godz. 45 min. Czasu między lotami.
Robię obchód lotniska. Jest naprawdę spore. Cały czas trwają prace, nie wszystkie części są oddane do użytku. No i jest ono własnością Qatar Airways.
Wreszcie ostatni lot. DOH-WAW QR261. Niespodzianką jest podmianka A320 na A321 o regu A7-ADV. Tył samolotu wolny, więc dziewczyny przesiadają się na wolne trójki i zasypiają. Plus dla mnie bo zgarniam ich posiłki. Z tego co widziałem wcześniej na FR24 jest chyba jakieś zalecenie dla linii lotniczych aby unikać lotów nad terytorium Iraku. My przelecieliśmy nad nim jak na defiladzie. W Warszawie lądujemy zgodnie z planem. Jest -6℃, ja w krótkich spodniach więc czekam na bagaże z niecierpliwością. Wreszcie są. Idę się przebrać, wracam, szukam czapki i rękawiczek, nie ma. Komuś się widocznie przydały. Czapka pal licho. Stara była i tak, ale rękawiczki kupiłem dwa tygodnie przed wylotem. O pieniądze mi nie chodzi, ale o te -6 na zewnątrz i 350km do domu. Bierzemy taksówkę na centralny, wsiadamy w pociąg i krótko po południu jesteśmy w domu.
Spędziliśmy w podróży 23 dni, przebyliśmy z grubsza licząc 19375km samolotami, 2015km lądem i 140km morzem. Chwilami zmęczenie było naprawdę spore ale nigdy nie powiem sobie, że nie było warto. Nie minął jeszcze miesiąc od powrotu a już rodzą się kolejne plany. Tym razem chyba jeszcze dalej na wschód.
Dziękuję za uwagę.