Pomysł podróży do Maroka pojawił się z chwilą otwarcia połączenia z Krakowa. Zacząłem więc organizować urlop, loty i hotele. Plan w zasadzie zakładał tylko lot do Marakeszu a powrót z Malagi, i nic pozatym. Przed wylotem zarezerwowałem tylko hotel w Marakeszu, reszta totalnie improwizowana.
Na tydzień przed wylotem musiałem lecieć służbowo do Portugalii, i kolejny raz stało się tak, że w zasadzie pomiędzy powrotem z delegacji a wylotem do Maroka miałem tylko 12 godzin luzu.
Startujemy 10 Sierpnia o czasie, lot FR5416 na pokładzie B738 EI-FZX. W powietrzu bez sensacji, przelatujemy stałą trasą czyli Czechy, Austria, Włochy, potem wzdłuż wybrzeża Morza Śródziemnego, Barcelona, Malaga, Cieśnina Gibraltarska no i Afryka.
Z lewej Afryka, po prawej Europa
Lądujemy przed południem, po wyjściu formalności wjazdowe. W kolejce czekamy prawie godzinę. Wymieniamy Euro na Dirhamy i idziemy na taksówkę. Taksiarze z 200 D ceną nie zejdą więc decydujemy się na transport publiczny. Koszt to 35 D. Temperatura wynosi 40st. Powietrze stoi. Meldujemy się w guesthousie, lub raczej w riadzie bo tak się nazywają tutejsze guesthousy. Obsługa ok, sam hotel też. Dostajemy apartament na samej górze, z dużym tarasem.
Na drugi dzień od rana chodzimy po Medinie oglądając ofertę targową.
Bogato zdobione wejście do meczetu
Wizyta w ogrodzie Majorelle daje chwilę wytchnienia od zgiełku i upału. Nawet nie było zbyt tłoczno.
Meczet Koutoubia
Jemaa el-Fna czyli Plac umarłych, który po zmroku zaczyna ożywać skupiając masę ludzi, cyrkowców, zaklinaczy węży itp. Jest też mnóstwo restauracji. Jedyny problem to strasznie nahalni pracownicy tych restauracji. Jak jeden nas puści to następny już ciągnie za rękaw.
Na jednej z ulic odchodzących od rynku zatrzymujemy się w restauracji na tradycyjnego tagine’a. Dodatkowo sałatka marokańska, oliwki które w Maroku są świetne, no i do tego harissa i pita.
Popołudniu zanosi się na burzę, wyraźnie widać jak wiatr niesie ze sobą pył z pustyni.
W Marakeszu spędziliśmy dwa dni, po czym zdecydowaliśmy się na kupienie dwudniowej wycieczki na pustynię Merzouga. W cenie dwa noclegi więc nie trzeba bukować kolejnych hoteli.
Trzeciego dnia rano odbiera nas bus i zawozi na miejsce zbiórki niedaleko placu umarłych. Tam przesiadamy się do 16-sto osobowego Mercedesa Sprintera. Przyznam się, że pierwszy raz zdecydowałem się na wycieczkę w tak licznej grupie. Wyznaje zasadę, że im więcej ludzi tym więcej problemów po drodze. Tym razem jednak okazało się być inaczej i trochę przekonałem się do podróżowania w większej grupie. Towarzystwo międzynarodowe: Dwóch Niemców (na oko para) pochodzenia Turcja, Iran?, para mieszana Amerykanka i Węgier, para Hiszpanów z Teneryfy, para z Malty, para z Warszawy, z Chorwacji mieszkająca w Cork, My i rodzeństwo z Mauritiusu.
Pierwsza atrakcja sama w sobie to przejazd przez Wysoki Atlas. Najwyższy punkt trasy to przełęcz Tizin Tishka na wysokości 2260 m.n.p.m. Widoki naprawdę piękne. Zimą bywa, że z powodu opadów śniegu ciężko tamtędy przejechać.
Dojeżdżamy do miasta Warzazat. To coś w rodzaju Marokańskiego Hollywood, z dużą przesadą oczywiście. Jest tam spore studio filmowe. Robimy tylko krótki postój na rozprostowanie kości.
Kolejny punkt to miasto Ajt Bin Haddu i słynna Kazba. Oprowadza nas miejscowy przewodnik który o dziwo, wie o czym mówi. Nakręcono tam sporo filmów m.in. Gladiatora na którego potrzeby zbudowano arenę do walk gladiatorów. W mieście na stałe mieszka kilka rodzin trudniących się wyrobem dywanów oraz pamiątek wszelkiego rodzaju. Miejsce jest naprawdę fotogeniczne. Zostajemy na obiad i ruszamy dalej.
Po drodze niesamowite widoki
Wreszcie docieramy do miejsca w którym spędzimy noc. Hotel w dolinie rzeko Dades, położony na wysokości 1800 m.n.p.m. Dookoła góry nawet do 3000 m.n.p.m.
Wyspani i najedzeni ruszamy dalej, do wąwozu Tudra. Ściany tegoż, maja wysokość do 300 m. Niestety tutaj trochę tłoczno.
Po przechadzce wąwozem spotykamy się z kolejnym przewodnikiem, który zabiera nas na wycieczkę po wiosce. I tu znowu zaskoczenie. Dobry angielski i spora wiedza.
Jedziemy dalej do głównej atrakcji wyjazdu, czyli pustyni Merzouga. W pewym momencie robi się korek na drodze. Okazało się, że po nocnych ulewnych deszczach z gór schodzi woda. Nam udało się przejechać, ale niektórzy musieli skorzystać z pomocy miejscowej ludności bo wody było po kolana.
Im dalej jedziemy na południowy wschód, tym widoki staja się bardziej pustynne. Miejscami nic poza drogą.
Po drodze zatrzymujemy się w sklepie gdzie nabywamy napoje na wieczór.
Dojeżdżamy do miejsca skąd na wielbłądach jedziemy do pustynnego obozu w którym spędzimy noc. Godzinna przejażdżka na garbie to dla mnie koszmar. Nie mogłem usiedzieć, więc już pod koniec zeskoczyłem i sunąłem piechotą.
Widok pustyni o zachodzie słońca powala. Niesamowite kolory
Noc na pustyni to atrakcja sama w sobie. Dookoła żadnych świateł, patrząc na gwiazdy możno oszaleć. Droga mleczna widoczna jest od horyzontu do horyzontu. Na dodatek jest noc po apogeum Perseidów, więc czasem nawet głowy nie trzeba podnosić. Co jaśniejsze same rzucają się w oczy. Niektóre świecą naprawdę długo i jasno.
Jeżeli chodzi o warunki spania. To była to jedna z najgorszych nocy w moim życiu. Spaliśmy w tradycyjnym nomadzkim namiocie, okrytym grubymi kocami.
Temperatura na zewnątrz spadła nocą jedynie o parę stopni co powodowało niesamowity ukrop wewnątrz. Rano czułem się jak krowie z tyłka wyjęty, a tu jeszcze godzina jazdy na wielbłądzie! Jednak wschód słońca nad Saharą chociaż trochę wynagrodził trudy nocy.
Po śniadaniu nadszedł czas powrotu do Marakeszu. My jednak zdecydowaliśmy się razem z parami z Mauritiusu i Teneryfy pojechać do Fezu. Pożegnaliśmy się z resztą grupy i ruszyliśmy na północ. Podróżowanie samochodami w Maroku jest może męczące, ale za to trasy są niesamowicie malownicze. Droga wiodła płaskowyżami na wysokości do 2100 m.n.p.m. gdzie można było wypatrzeć Nomadów wypasających owce. Po drodze świetnie widać jak bardzo zmienia się krajobraz z pustynnego na niesamowicie zielony.
Docieramy do Fezu. Żegnamy się z parą z Mauritiusu, i za namową Hiszpanów idziemy z nimi do ich hotelu gdzie bez problemu znajdujemy wolny pokój i decydujemy się zostać dwie noce. I znowu wycieczki po medinie i okolicach. Jeśli ktoś ma słaby zmysł orientacji w terenie to nie polecam tego typu atrakcji. Jestem w tym raczej dobry, a kilka razy pomyliłem kierunek. Problem w tym, że niektóre uliczki są terenami prywatnymi. W takie lepiej się nie pakować. Bywa tak, że przed wejściem do takich miejsc siedzi grupka małolatów, i od razu mówią, że przejścia nie ma proponując pomoc w wyjściu z sytuacji. Z reguły ta pomoc jest obowiązkowa a wygląda to tak, że małolat nagle wstaje, wybiega przed nas i oglądając się za siebie patrzy czy idziemy jego śladami. Na końcu chce oczywiście kasę. Ja nie chciałem pomocy, i oczywiście kasy nie dałem. Zaraz zjawiło się dwóch starszych i większych z rozkazem „daj Muhammadowi kasę”. Nie dałem, ale ciśnienie mi skoczyło. Na szczęście po paru minutach się odczepili. Pomogło to, że cały czas szliśmy w kierunku większych grup ludzi.
Ogólnie Fez bardzo ładny, obowiązkowy punkt programu to oczywiście słynna farbiarnia skór, bramy do Mediny i place na których tętni życie.
Nawet w Maroku da się na ulicy strzelić małe piwo. Pod warunkiem, że butelkę schowamy w torebkę
Z Fezu postanowiliśmy jechać dalej na północ, do Chefchaouen zwanego potocznie błękitnym miastem. Chcieliśmy jechać jak zwykle transportem publicznym, ale niestety nie było już biletów. Pozostała taksówka. Dokoptowaliśmy turystkę z Holandii żeby obniżyć koszty i jazda.
Krajobraz na północy
Chefcahouen - błękitne miasto
Po dotarciu do hotelu, w recepcji pokazuję rezerwację z Bookingu. Facet szuka i nic. Pokazuję mu moje nazwisko w zeszycie, a on zwala mnie z nóg mówiąc: „to są rezerwacje na jutro”. Stanąłem jak wryty. Pomyliłem daty. Nie było możliwości przełożyć tej rezerwacji bo hotel tego dnia był pełny więc nie pozostało nic innego jak poprosić o dostęp do netu i rezerwować coś innego. Na szczęście problemów z tym nie było i nawet nie trzeba było daleko odchodzić.
Miasto jest bardzo ładnie płożone. Góry dookoła, medina bardzo ładna a co najważniejsze, jest chłodniej niż w Fezie.
Nazajutrz ruszamy się w ostatni etap podróży po Maroku. Musimy dostać się na prom do Algeciras w Hiszpanii. Jedziemy autobusem do Tetuan, w dawnych czasach ważnego miasta handlowego. Trasa nic specjalnego miasta nie oglądamy bo nie ma czasu. Chcemy łapać kolejny autobus, tym razem na przejście graniczne w Ceucie. Niestety nie udaje się, ale za to zbijamy cenę taksówki z 300 na 200 D. Jedziemy rozpieprzoną Dacią Logan z 6-cio cyfrowym przebiegiem z ósemką z przodu. Mam poważne obawy czy dojedziemy w jednym kawałku bo kierowca sunie ile fabryka dała a przy hamowaniu samochodem rzuca jak na wstecznym ciągu. Na szczęście dojeżdżamy na granicę, wypisujemy papierek a unijny paszport robi cuda i wszędzie każą tylko przechodzić bez żadnego stania. Tym sposobem kończy się podróż po Maroku.
Co rzuciło mi się w oczy to ceny paliwa w Ceucie. Na zdjęciu oczywiście w Euro.
Po przejściu granicy stajemy na przystanku. Podjeżdża samochód, kierowca coś pyta po hiszpańsku. Pytam: „port”? On odpowiada: „2 euro”. Nie ma co dyskutować. Jedziemy. Dzięki temu, że zawiózł nas do biura sprzedaży biletów, udaje nam się złapać prom do Europy. Płynie się nieco ponad godzinę, fajny widok na skałę Gibraltarską.
Po drodze widzimy stada delfinów co chwila wyskakujących ponad wodę.
Odbierają nas Teściowie, jedziemy do restauracji a następny tydzień spędzamy u nich w Marbelli nie robiąc w zasadzie nic poza wypoczywaniem nad basenem lub na plaży, i siedzeniem w kawiarniach.
Wracamy tydzień później z Malagi lotem FR2588 na pokładzie Benka 738 EI-FOO.
Na wycieczkę do Maroka namówiłem już dwie osoby i każdemu mogę polecić. 4 godziny lotu a świat całkiem inny. Jest bezpiecznie chyba, że pcha się w podejrzane miejsca. Nie spotkałem się też z problemami dotyczącego ubioru jeśli chodzi o kobiety. Fakt, że moja jakoś specjalnie lekko nie chodziła ubrana. Nie mniej jednak widziałem Marokanki ubrane w bardziej skąpe stroje niż ona, i nikogo to nie dziwiło, chociaż im dalej na południe, tym jest bardziej konserwatywnie. Co jeszcze, Jedzenie dobre chociaż mało urozmaicone, Tagine – danie narodowe, ślimaki, pastilla, świetne oliwki. Alkohol też dostępny w zasadzie bez żadnych ograniczeń poza tym, że sprzedawany jest w osobnych sklepach. Tanio jakoś specjalnie nie było, ale był to środek sezonu więc można to w ten sposób tłumaczyć.
Krótko mówiąc, polecam. Jeżeli macie jakieś pytania, postaram się pomóc.