Zabierałem się do tej relacji dość długo. Mamy koniec Marca, i od powrotu z Azji minęło pół roku. Koniec końców, oto jest.
Klamka zapadła, lecimy do Indonezji. Wszystko zaczęło się przez poznanych Indonezyjczyków z obsługi cruisera którym rodzice podróżowali dookoła Ameryki Południowej. Mocno zachwalali swoją ojczyznę no i długo nie musieli namawiać nas na wizytę. Zaczęła się korespondencja i planowanie atrakcji.
Generalnie plan był taki: lecimy najpierw na Borneo, potem na Jawę do Yogyakarty gdzie mieliśmy się spotkać z naszymi indonezyjskimi znajomymi, następnie odpocząć na Bali po czym wracamy do Singapuru i stamtąd do Polski.
Etap planowania lotów i innych tematów jak zwykle na mojej głowie. Po rozpatrzeniu kilku wariantów wybraliśmy opcję z najmniejszą stratą czasu na przesiadkach, oraz godziny takie żeby wpasowywać się w hotele bez czekania na pokój. Okazało się, że cenowo też było najlepiej, przynajmniej jeśli chodzi o lot z Europy.
Ogólny zarys wyglądał tak: WAW-SIN-CGK-PKN-CGK-HLP-JOG-DPS-SIN-WAW.
Zaczynamy. Do Warszawy jak zwykle pociągiem, ale tym razem wysiadka na zachodnim i dojazd lotniskowym do terminala. Fajna opcja.
W terminalu spotykamy się z resztą, i do boardingu spędzamy czas w saloniku. Do Singapuru lecimy LOTem, my w premium economy, reszta w biznesie. Obłożenie prawie full, u nas dwa miejsca wolne, biznes pełny, ekonomik na oko też. Lecimy B787-8 SP-LRC którym leciałem kiedyś z Mauritiusu.
Serwis na pokładzie ok, jedzenie dobre, ile chciałem tyle polewali. Ogólnie lot bez przygód, poza jedną aferą w biznesie (całkowicie gościa rozumiem) fotel nie rozłożył się do pozycji leżącej. Ciekaw jestem, czy będzie jakaś rekompensata dla pasażera.
Lądujemy w Singapurze, pogoda kiepska. Na kontroli paszportowej ekspresowo, odbiór bagażu i nadanie go na kolejny lot też. Wyszło na to, że zaplanowałem za długą przesiadkę, no ale lepiej godzinę za wcześnie niż minutę po czasie.
Kolejny lot to SIN-CGK liniami Lion Air. Trochę dziwnie się czuje wsiadając do ich B737-800, jednak bezpiecznie lądujemy w Jakarcie.
Jest już późno, na zwiedzanie nie ma czasu więc idziemy do hotelu przespać się przed jutrzejszym lotem na Borneo. Hotel w terminalu 1, niedrogi ale po wejściu do pokoju okazało się dlaczego. Otóż pokój jest bez okien. Oczywiście na Bookingu zdjęcia zrobione w taki sposób, żeby nie było tego widać, jednak spędzimy w nim tylko 8 godzin więc nie ma co płakać.
Wstajemy rano, jemy hotelowe śniadanie (słodka bułka i kawa) i idziemy na samolot. Ja jeszcze udaję się w poszukiwaniu kantoru wymiany walut, przez co o włos nie zdążyłbym na boarding. Błędem było nie wymienienie kasy tuż po przylocie z Singapuru. No trudno. Lecimy bez tutejszej waluty.
Na Borneo lecimy do Pangkalan Bun (PKN) na pokładzie B737-300 Trigana Air o regu PK-YSH. Maszyna nie młoda, ma 24 lata a karierę rozpoczynała w liniach Maersk Air.
Lądowanie w Pangkalan Bun jest ekscytujące, po prostu wlatuje się w przecinkę w lesie. Terminal malutki, na tutejsze potrzeby w sam raz.
Po wyjściu z terminala spotykamy się z osobą która organizuje nam rejs po rzece w parku narodowym Tanjung Puting. Jest jednak mały problem z płatnością, ponieważ nie chcą przyjąć dolarów a u nas rupii brak. Jadę więc z taksówkarzem do miasta wymienić kasę. W bankach kolejki ogromne, więc odpuszczam i wracam na lotnisko. Po kolejnych negocjacjach z agentem udaje się przekonać do wzięcia dolarów i tym sposobem wreszcie jedziemy na przystań.
Następne trzy dni spędzimy w takim otoczeniu
Rejs odbywamy tradycyjna łodzią – klotok. Jest to pływający dom z kuchnią, pomieszczeniami sypialnymi, tarasem, prysznicem i toaletą. Na zdjęciu niestety inne łodzie. W całym zamieszaniu nie zrobiłem zdjęcia naszej.
To rufa statku i zadaszone miejsce do spania. Na noc opuszcza się rolety i moskitierę.
Tutaj widok na jadalnię i mały taras na dziobie statku
Mamy do dyspozycji kucharza, sternika i jego pomocnika oraz przewodnika bo do parku nie wolno wchodzić na własną rękę, a dodatkowo trzeba mieć pozwolenie Policji. Trzeba przyznać, że kucharz spisywał się ma medal
W pierwszy dzień rejsu mamy przechadzkę po dżungli, i docieramy do miejsca gdzie ustawiona jest „scena” na której w ściśle określonych godzinach strażnicy dokarmiają orangutany. Generalnie orangutany żyją tam wolno i raczej wolą jeść to co same znajdą a karmienie jest tylko alternatywą, łatwym jedzeniem. Z tego powodu praktycznie wszystkie orangutany które przychodzą na darmową wyżerkę to samice z małymi, lub młode. Tylko dwa razy widzieliśmy dorosłego samca. No i bywa tak, że czasem nie chce im się przyjść. Loteria. Albo się zobaczy albo nie.
Można też wypatrywać ich w trakcie rejsu bo czasami podchodzą prawie pod sam brzeg rzeki. Zdarzyło mi się parokrotnie.
Samo oglądanie tych zwierząt to fajne doświadczenie. Można siedzieć godzinami i obserwować ich zachowanie.
Odwiedziliśmy też ośrodek w którym kiedyś leczone były znalezione w dżungli orangutany. Obecnie zamknięty i przemianowany na coś w rodzaju muzeum.
Noce spędzaliśmy na łodzi, spaliśmy na pokładzie na grubych materacach pod moskitierami. Dżungla nocą ożywa i mamy taki hałas, że ciężko zasnąć. Jest niesamowicie ciemno, gwiazdy i droga mleczna świecą przepięknie.
Po rejsie pożegnaliśmy się z załogą, i pojechaliśmy do Pangkalan Bun gdzie spędziliśmy jeszcze jedną noc. Indonezja jest generalnie krajem muzułmańskim, co doskonale widać na Borneo. Dużo meczetów, i regularnie słychać nawoływanie do modlitwy. Jednak ludzie bardzo mili i widać, że turystów nie ma zbyt wielu, przynajmniej w mieście bo jeżeli już odwiedzają park narodowy to tutaj rzadko się zapuszczają. Ten wysoki budynek to hodowla jaskółek których gniazda mają w Azji zastosowanie kulinarne.
Do Jakarty wracamy jeszcze starszym samolotem niż ten którym tutaj dotarliśmy. Jest to B737-500 NAM Air, PK-NAP ex Continental a następnie United Airlines.
Lecimy na główne lotnisko w Jakarcie, czyli CGK. Co podoba mi się w lataniu po Azji to serwis pokładowy nawet na najkrótszych trasach. Minimum kanapka, coś słodkiego i napoje.
Po wylądowaniu łapiemy taksówkę do miasta. Kierowca podaje cenę za kurs mówiąc, że nie będzie dodatkowych opłat za autostradę po czym przed bramkami każe jednak zapłacić. Stary numer, ale nie ze mną.
W Jakarcie tylko krótki stop. Spędzamy tam resztę dnia oraz większość następnego. Wieczorem uliczne jedzenie a na drugi dzień wycieczka po centrum miasta. Jest to typowy azjatycki moloch gdzie można obejrzeć skrajną biedę oraz bogactwo.
Jesteśmy nie lada atrakcją dla miejscowych. Wszyscy chcą z nami zdjęcie. Tutaj z chorem z Timoru.
Opuszczamy stolicę odlatując z lotniska HLP do Yogyakarty. Niedaleko przed bramą lotniska na rondzie stoi śliczniutki Mustang.
Lecimy liniami Citilink Airbusem A320 w specjalnym malowaniu.
Do samolotu idziemy na piechotkę z terminala, maszyny zaparkowane są przodem do niego więc wystarczy pokonać niewielki dystans.
Po godzinie lądujemy na lotnisku w Yogyakarcie (JOG) gdzie odbiera nas załatwiony przez naszych indonezyjskich znajomych kierowca który będzie do naszej dyspozycji przez cały pobyt w tym mieście.
Jedziemy do hotelu, po drodze omawiając plany na następne dwa dni.
Jest wieczór więc idziemy do miasta coś zjeść. Na ulicy Malioboro po jednej stronie stoiska z ubraniami i pamiątkami, a po drugiej jedzenie.
Ludzi mnóstwo, wygląda na to, że nikt tu wieczorami w domach nie siedzi. Wszędzie gra muzyka i czuć zapach ulicznego jedzenia. Trochę przypomina to Kao San road w Bangkoku.
Na drugi dzień rano po przebudzeniu za oknem pięknie prezentuje się wulkan Merapi.
Po śniadaniu jedziemy do świątyni Borobudur która jest wpisana na listę UNESCO. Faktycznie imponuje wielkością a widoki ze szczytu są przepiękne. Esencja Jawy jak dla mnie. Zieleń pól uprawnych, palmy i wybijające się na 3000 m. n. p. m. wulkany.
Kolejna świątynia to Parambanan. Również z listy UNESCO. Mniej imponująca, może ze względu na to, że położona nie w tak spektakularnym miejscu jak poprzednia. Zostajemy do zachodu słońca i wracamy do miasta.
Na następny dzień jedziemy pod wulkan Merapi.
Niestety pogoda jest kiepska, i cały wulkan jest zakryty chmurami. Szkoda bo byliśmy niecałe 5 km od krateru.
Merapi to jeden z najgroźniejszych obecnie wulkanów. Jest stale monitorowany, dwa tygodnie przed naszym przylotem wyrzucał lawę. Ostatnia poważna erupcja miała miejsce w 2018r. a ta słynna z 2010 r. pochłonęła paręset ofiar. Co najlepsze mimo, że obowiązuje zakaz osiedlania się pod wulkanem, nadal mieszkają tam ludzie.
Widzieliśmy tez skutki erupcji z 2010r. Ruiny domów, stopione, poskręcane od temperatury przedmioty, i wszechobecny pył wulkaniczny.
Nazajutrz żegnamy się z naszym kierowcą i lecimy na Bali. Ten odcinek pokonujemy na pokładzie B737-800 narodowego przewoźnika Garuda Indonesia. Samolot ładny, każdy fotel ma IFE, na pokładzie serwowane są kanapki i napoje. Widoki za oknem niesamowite. Krótko po starcie z mgiełki wyłaniają się stożki wulkanów.
Powitanie w Denpasar
Trochę o lataniu w Indonezji na przykładzie lotnisk PKN, HLP I JOG. Skupię się na tym ostatnim. Terminal jednokondygnacyjny, żadnego tam szkła, aluminium, butików, bezcłówek i innych wynalazków. Na zdjęciu widoczny terminal z zewnątrz oraz wewnątrz, mniej więcej 2/3 długości
Osobne sekcja dla przylotów, i 7 gate’ów na odloty. Samoloty podkołowują pod terminal przodem, więc przy boardingu po okazaniu karty pokładowej idzie się na pokład na piechotkę. Dodatkowo przed każdym samolotem stoi tablica z numerem rejsu i destynacją.
Żadnego chorego zwiedzania lotniska autobusem. Samoloty przylatują, wysiadają pasażerowie, wyładowywane i załadowywane są bagaże, następnie boarding, push back i do widzenia. Rekordzista był na ziemi tylko 26 minut. Więcej czasami czekam na bagaże w Balicach. Lotnisko obsługuje rocznie około 8 mln. Pasażerów i użytkowane jest równolegle z Akademią Sił Powietrznych. W porównaniu do naszej niewyróby gdzie np. mój ostatni lot KTW-WAW od opuszczenia gate’u w Pyrzowicach do wejścia do terminalu na Okęciu trwał 1 godz. 35 minut. W ciągu których posiedziałem w autobusie, potem pojeździłem nim po lotnisku, potem dla odmiany posiedziałem w samolocie, następnie 30 minut nim leciałem, a po wylądowaniu powtórka, autobus czekanie itp. W Indonezji wszystko zdaje się chodzić jak w zegarku.
Na Bali mieszkamy w Nusa Dua. Jest to turystyczna enklawa, więc jak chce się zobaczyć prawdziwe Bali to trzeba ruszyć się gdzieś dalej.
Tak też zrobiliśmy. Na drugi dzień pojechaliśmy na północ wyspy pod wulkan, po drodze zaliczając parę fajnych miejsc jak np. Ubud, malownicze wąwozy z wodospadami czy kipiące zielenią tarasy ryżowe.
Wulkan Agung, w tym roku dawał o sobie znać kilkukrotnie.
Krater wulkanu Batur o średnicy około 11km, a w jego środku stożek i jezioro.
Trochę daje popalić poruszanie się po wyspie, bo średnia prędkość podróżna to 30km/h. wycieczka na północ i z powrotem zajmuje cały dzień.
Kolejny punkt programu to świątynia Uluwatu położona na wysokim klifie.
Co wieczór odbywa się tam spektakl, a miejsca w amfiteatrze są wyprzedane co do jednego. Trzeba się spieszyć bo można się nie załapać.
Jeden z dni przeznaczamy na rejs na wyspę Nusa Penida. Bardzo fajne miejsce, świetne miejsca do nurkowania i ładne widoki. Mekka instagramowców. Można się tam naoglądać jak Instagram ryje ludziom głowy. Tragedia. Panny z siatami ubrań, w szpilkach na tych skałach, w sukniach balowych, przejść się nie da, bo jedna z drugą sesje robi na środku ścieżki, następnie obie przeglądają zdjęcia, no i jeżeli stwierdzą, że nie są dostatecznie istagramowe, to robią dubla. I tak w kółko. I grymas na twarzy, bo nie podoba im się jak chcesz przejść. Szczytem już są wycieczki z lokalnych agencji turystycznych reklamowane pod nazwą uwaga: Nusa Penida flexi combo Instagram private tour. Ja pierd….
Opuszczamy Bali i lecimy na ostatni punkt programu przed wylotem do Polski, czyli Singapur.
Lecimy tam Dreamlinerem 9V-GNR linii Scoot.
Tym razem po wylądowaniu na kontroli paszportowej zostaliśmy przyblokowani przez dużą grupę Chińczyków więc trochę czasu nam zeszło. Na dojazd do centrum bierzemy taksówkę, co kosztowało nas niecałe 19 dolarów singapurskich. Szybko, bez korków i wygodnie. Juz podczas jazdy z lotniska Singapur robi na mnie dobre wrażenie. Jest czysto i zielono.
Mieszkamy w centrum niedaleko Mariny z widokiem na Marina Sands w gigantycznym molochu którego wnętrze robi wrażenie wielkością.
Po wejściu do jednego z pokojów na stole zastaliśmy poczęstunek w postaci butelki szampana i truskawek. Na wszelki wypadek postanowiłem zadzwonić do recepcji z pytaniem czy nie zaszła jakaś pomyłka bo nikt z nas żadnej okazji nie obchodził. Sprawdzili i okazało się, że jednak ktoś nawalił i pomylił pokoje ale możemy sobie jeść i pić do woli. Zaczęliśmy od truskawek. Kilka zeszło, i nagle pukanie do drzwi. Wchodzi dwóch hotelowych, i zabiera szampana i nadjedzone truskawki mówiąc, że zaszła pomyłka. Bez dalszej dyskusji, wyszli. Takich cyrków jeszcze nie przerabiałem.
Na drugi dzień zaczęliśmy zwiedzać okolice. Wykupiliśmy dwudniowy bilet na busa hop on hop off. Mają w Singapurze cztery linie i bardzo wygodnie można się poruszać po mieście.
Do południa robimy ogród botaniczny, a wracając zatrzymujemy się w Little India,
oraz dzielnicach malajskiej,
i chińskiej
Oczywiście próbujemy jedzenia w osławionych street foodowych knajpach z gwiazdkami Michelin jak Np. Hawker Chan czy Hill Street Tai Hwa pork noodle. Z tych dwóch zdecydowanie lepiej wypada ta druga. żeby zamówić jedzenie trzeba odstać swoje 15-20 minut ale warto. Podczas gdy reszta stała w kolejce do gwiazdkowego jedzenia ja nie wytrzymałem i poszedłem obok do konkurencji zamówić zupę. Nie zawiodłem się. Tak dobrej kwaśno pikantnej nie jadłem juz dawno. Cenowo też mnie nie powaliło, jedzenie waha się w granicach 6-10$. Nie wspomnę o misce która wielkością bardziej przypominała miednicę.
Dwa zestawy z Hill Street Tai Hwa pork noodle,
Zupa słodko kwaśna ze stoiska obok,
Oraz Hawker Chan który wypadł najsłabiej spośród wszystkich (w 2019 gwiazdki już nie dostali)
Wietnamskie knajpy też niczego sobie, zwłaszcza ich bagietki z wołowiną, i zupy.
W Singapurze 35% powierzchni to tereny zielone. Zdarza się, ze budynki w centrum miasta wyglądają jak ogrody.
Tradycyjna stara zabudowa sąsiaduje z wieżowcami
Singapurskie City
Na Borneo z którego niedawno wróciliśmy, szaleją pożary. Widać to też w Singapurze. Niebo zasnute jest dymem przez który słońce ledwo się przebija.
Kolejny dzień to wycieczka na Sentosę. To wyspa z plażami i innymi atrakcjami. Dla mnie jednak największymi atrakcjami były śmigające co chwila singapurskie F-15 i F-16 oraz F-18 z USA. Dosłownie chyba tylko w okolicach wczesnego popołudnia zrobiło się ciszej, a potem znowu do zachodu słońca co rusz było słychać hałas myśliwców.
Wieczorem idziemy na “świecące drzewa”. Masa ludzi, wejścia w ściśle określonych godzinach. Trochę nie moja rozrywka ale być w Singapurze i nie pójść?
To samo tyczy się hotelu Marina Bay Sands. Jak już tu jestem to idziemy na do baru na drinka pooglądać Singapur z góry.
Na drugi dzień po śniadaniu wsiadam w metro i jadę pod płot do Paya Lebar w nadziei, że będą latać jak dzień wcześniej.
Kiedy dojechałem była cisza, więc poszedłem pooglądać muzeum Sił Powietrznych.
Wracając zaczęły się starty. Po nieco ponad godzinie pierwsze maszyny zaczęły wracać do gniazda. Na początek “niestety” tylko F-16. Później wreszcie Singapurskie Eagle, w tym ten w specjalnym rocznicowym malowaniu.
Jak ktoś będzie to polecam miejscówkę na dachu garażu wielopoziomowego na ulicy Kaki Bukit Av 2. Niestety ja odkryłem ja dopiero jak wracałem do hotelu.
W mieście trwają przygotowania do GP F1. Sporo ulic pozamykanych, przygotowywany jest tor, barierki, trybuny itp.
W dzień wylotu odwiedzamy jeszcze ogród Jewel na lotnisku Changi.
Pakujemy się do naszego Drimka, ja w ekonomicznej, reszta w premium. Tym razem obłożenie jest zdecydowanie mniejsze. Jako, że lot jest nocny, po posiłku zasypiam. Budzę się dopiero jakieś dwie godziny przed lądowaniem.
Podróż dobiegła końca, szczęśliwie dojechaliśmy na południe. Kolejne doświadczenia za nami, kilometrów nawet nie liczę, chociaż samolotami to jakoś ponad 23 tys.